Miejsce z niebywałym klimatem i urokiem. Jeszcze “niezadeptane”. Dla tych, którzy zamiast kurortu pod hasłem all inclusive, wolą autentyczność i luz. Na własny rachunek, na własnych zasadach.
Taghazout położone jest na wzgórzu, obok wspaniałej, ciągnącej się kilometrami, atlantyckiej plaży. Od pobliskiego Agadiru (20 minut jazdy) różni się kompletnie wszystkim. To po prostu inny świat, z zupełnie innej bajki – na szczęście. Miasteczko rozwija się w mgnieniu oka. Wiele zawdzięcza inwestycjom unijnym, nadmorskiej promenadzie prowadzącej od strefy hoteli (w budowie, bo jeszcze ich nie ma) do miasteczka. Na razie zachowało fantastyczną, niezobowiązującą atmosferę, biało-niebieską architekturę w lokalnym stylu, malowane lub mozaikowe kolorowe drzwi, mały placyk z meczetem, labirynt wąskich uliczek, sam urok. Ludzie życzliwi, ceny niewygórowane, pełne poczucie bezpieczeństwa. To niewielka rybacka osada – mekka surferów, co samo w sobie stanowi widok miły dla oka. Zwłaszcza, że surferski styl obowiązuje wszędzie i we wszystkim – modzie, fryzurach, etykiecie – jeśli tak można rzec… Pełen luz. Sporo Marokańczyków, sporo zagranicznych turystów – choć nie jest to przytłaczające wobec miniaturowych rozmiarów miasteczka. Zero luksusu. Noclegi w malutkich hotelach, a najczęściej hostelach, w dość spartańskich warunkach, ale ładnie, ze smakiem, po marokańsku zaaranżowanych. Jedzenie? W knajpkach wzdłuż klifowego nadbrzeża. Ceny bardzo umiarkowane, 20-40 zł za porządny obiad/obiadokolację. Kuchnia typowo marokańska, choć pizza i burgery też są oczywiście wszędzie dostępne. My najczęściej stołowaliśmy się w Windy Bay, polecam tażiny i sardynkową przystawkę. Nie zaliczyliśmy żadnej kulinarnej “wtopy”. Raz usiedliśmy w polecanej i tłumnej odwiedzanej “zielonej knajpie” przy początku ciągu knajpianego. Nie warto – drożej i gorzej. Na owoce morza poszliśmy do bardziej ekskluzywnej restauracji, oddalonej o ok. 400 m od knajpianego ciągu. Ceny za znakomicie przyrządzone kalmary i krewetki były o jakieś 15-20 procent wyższe niż za obiadowe dania w naszym ulubionym punkcie. Zwabiła nas świeżość – poranny połów, piękna ekspozycja ryb itp. na lodzie i możliwość zarezerwowania stołu dla dużej grupy. Wspaniały zachód słońca do podziwiania z tarasu, tylko brak przyjemnego zgiełku, bo byliśmy tam wieczorem sami… Do miasteczka chodziliśmy codziennie, czasem nawet dwa razy dziennie. Przyciągała jego spektakularna malowniczość i dwu-, trzykrotnie niższe ceny posiłków niż w hotelu.
Plaża we władaniu surferów i… meduz
Jest szeroka i piaszczysta, choć nie złota. Piasek ma czerwonawy odcień. Jest drobny, przyjemny dla stóp, choć nie jest to karaibska ani bałtycka “mączka”. Bliżej miasteczka zaczynają się skały, a potem klif. Po wejściu do wody czuć siłę oceanu, kąpiel w falach, to fantastyczna zabawa, choć trzeba być ostrożnym. To żywioł surferów. Temperatura wody? Na początku listopada ok. 20-22 °C, wchodzi się bez problemu. Jest jednak ale… gdy przyjechaliśmy do Taghazout, plaża pokryta była milionami meduz, które tworzyły na wodzie rudy kożuch. Nawet w piankach nie dało rady się kąpać, bo parzyły. Trzeciego dnia odpłynęły, niemal wszystkie. Plażą można iść kilometrami, choć tylko w stronę miasteczka wygląda ona tak uroczo. Jeśli zapuścimy się w stronę Agadiru, napotkamy gruzowiska przy placach budowy. Trwa rozbudowa zaplecza noclegowego. Nowe, sieciowe hotele zapowiadają się całkiem nieźle. Choć molochy, są ładnie wkomponowane w przestrzeń. Pytanie, czy nie sprawią, że masa turystów zaleje Taghzaout? W marokańskim klimacie ogrody pewnie szybko się zazielenią, na razie przypominają raczej kamienistą pustynię z wątłymi palmiątkami.
W moim słonecznym domu
Mieszkaliśmy nieopodal miasteczka w Sol House Taghzaout Bay Surf – hotel należy do sieci Melia. Polecili go znajomi, którzy byli w nim dwa lata wcześniej i się w nim zakochali… Zachwycał ich swobodny styl i panująca atmosfera. Tym razem wszyscy mieliśmy mieszane uczucia. Przede wszystkim stosunek jakości do ceny nie jest specjalnie korzystny. Pokój dwuosobowy ze śniadaniem kosztował 350 zł/noc. Niby to 4 gwiazdki, a standard pokoju ikeowo-sportowy. Czysto, ale mega skromnie, podstawowe wyposażenie, na oko max 14 m2, wygodna łazienka. Za to pokój z pięknym widokiem na ocean w niewielkim, dwupiętrowym budynku. Ogólnie kameralnie. Tego pozbawieni byli znajomi, którzy wynajęli tzw. cabany, dwupiętrowe domki z tarasami rozrzucone w dużym, zielonym ogrodzie. Design ładny, rozkład pokoi funkcjonalny, dużo przestrzeni, klimat – bardziej fajnie niż luksusowo. Zderzenie rzeczywistości z katalogiem…
Obsługa stosuje zasadę “przewróciło się, niech leży”, więc o jakiekolwiek naprawy trudno było się doprosić. Generalnie właśnie obsługa szwankowała najbardziej. Jeśli chodzi o kelnerów, to bywało wręcz dramatycznie – długie oczekiwanie, mylenie rachunków itp. Dania – różnie, jak się trafi. Ten sam makaron np. aglio olio podany był jednego dnia jak należy, drugiego… rozgotowane kluski polane oliwą. Dosłownie. O parmezan trzeba prosić osobno. To jedno z tańszych dań, podobnie jak arrabbiata – ok. 40 zł. Sałatka na lunch? Krewetki z awokado – mistrzowskie, ok 50-60 zł. Alkohol bardzo drogi. Zdecydowanie lepiej i dwu-, a nawet trzykrotnie taniej żywić się “na mieście”, co gorąco polecam. Wino i drinki w miasteczku też nie rujnujące, choć mieliśmy zapas przywieziony z Carrefoura w Essaouirze. Wina w tamtejszym markecie w sumie lepsze niż w Polsce w porównywalnych cenach. Mocniejsze alkohole też bez problemu dostępne.
Natomiast śniadania – nie mam zastrzeżeń. Dużo i urozmaicone. Dla każdego coś baaardzo dobrego. Pełen wypas.
Wielki plus hotelu to położenie – półtora kilometra od miasteczka, piękny 15 minutowy, spacer nowoczesną promenadą. Pierwsza linia brzegowa, tuż przy plaży. Sol House ma swój zagospodarowany kawałek – czysty, z parasolami i leżakami w cenie pokoju. Przyjemnie opala się także nad sporym basenem. Nie brakuje leżaków, bez problemu można zająć nawet łoże z baldachimem. Nie trzeba zrywać się o świcie i rezerwować miejsc. Wszystko jest ładnie zaaranżowane, w dobrym stylu, komfortowe, w przeciwieństwie do pokoi. Niemęcząca muzyka nad basenem, żadnych irytujących animacji, jeśli to robione dyskretnie, dla chętnych, np. joga. Plusem są także sami turyści. Głównie Francuzi, Anglicy, Włosi – surferska brać z dużą klasą. Co niezwykłe, to mężczyźni są tu atrakcją dla oka. Kobiety generalnie (oczywiście prócz naszej grupy 😉 ) wypadały blado. I to niezależnie od wieku. Polskie rodziny, które były w Sol House równolegle z nami, również nie wyłamywały się z tej zasady. Co jak na Polaków jest nietypowe.
Innych hoteli o podobnym standardzie na razie po prostu nie było. Są w budowie. Trudno więc mówić o sensownej alternatywie, gdy wyrosło się z młodzieżowych hosteli i marzą się pewne wygody oraz bliskość plaży.
Podsumowując – jeśli chce się pobyć w Taghazout, a zdecydowanie warto!, Sol House to najlepszy i jedyny możliwy wybór na dany moment, tylko nieco przepłacony.